piątek, 16 grudnia 2011

Polecanka obrazkowo-muzyczna 3

Dziś polecam kilka videoklipów, które wykorzystują technikę animacji. Od prostej, komputerowej zabawy po bardziej czasochłonne i autorskie ujawnienia. Siadamy, słuchamy i oglądamy.

Zaczynamy od opcji polskiej. Szalony miejsko-disko-męski ansambl Tsar Poloz daje czadu. Teledysk pojechany jak na prawdziwych dandysów przystało. Żywy plan złożony z przedstawicieli płci brzydkiej plus prosta animacja dają taki oto efekt.







Donosi Wikipedia: Republika Tuwy. W kotlinach roślinność stepowa, w górach iglaste lasy tajgi oraz tundra wysokogórska. Język tuwiński jest w powszechnym użyciu, a ludność słabo włada językiem rosyjskim. Tradycyjnym sposobem życia Tuwińców jest koczownicza hodowla koni, wielbłądów i bydła. W tuwińskiej muzyce ludowej występują gardłowe śpiewy zwane xöömej. 

No i sobie gardłują, a do tego ładnie i pouczająco animują.







Gruzinka Natalie Beridze wydająca także jako TBA znalazła swoją płytową przystań w niemieckich labelach Max Ernst i Monika Enterprise. Do kojąco-refleksyjnego dźwięku animację dodał Nika Machaidze. Kliknij poniżej, a zostaniesz zabrana (-y) w zimowy kosmos.






Jakub Adamec i Pavel Pernický to ojcowie założyciele czeskiego, przedziwnego zespołu I Love 69 Popgeju. Ludzie, którzy żadnej estetyki się nie boją. Występowali wspólnie z Mitch & Mitch, Felixem Kubinem czy Kevin Blechdom. Do crazy kawałka "Disco Disasters" specyficzną, redukcyjną animację zapodał Kakalik, kultowy czeski rysownik i autor komiksów (http://web.kakalik.cz/).






Cristofer Ström oraz jego deko ponura i przemysłowa animacja. Tym razem użyczył swojego talentu dubstepowemu projektowi Benga, za którym stoi Londyńczyk Adegbenga Adejumo.






Cristofer Ström raz jeszcze w charakterystycznej dla siebie estetyce. Będzie jednak zdecydowanie cieplej, milej,bardziej uroczo i słodko. Celną muzykę minimalowo-bitową dostarczył szwedzki duet Minilogue. Więcej prac Ströma można zobaczyć pod adresem: http://www.youtube.com/user/kristoferstrom 




















Związki animacji i muzyki to niemalże temat rzeka. Jeśli ktoś chce dorzucić jakiś link, nazwisko, coś gorąco polecić to zapraszam do zamieszczania w komentarzach.





polecał


gastromat

środa, 16 listopada 2011

Martin Neukom "Studien 5-7"

Ile człowiek da radę zrobić w życiu? Martin Neukom (rocznik 56) studiował matematykę, muzykologię, psychologię, teorię muzyki, dyrygenturę chóralną (jeśli dobrze przetłumaczyłem...?), uczy teorii muzyki, pracuje jako kompozytor... Napisał książkę "Sygnał, system i synteza dźwięku - Podstawy Computer Music", za którą dostał mu się doktorat. Obecnie jest szefem departamentu Computer Music (jakoś wolę to określenie, niz Muzyka Komputerowa) i Technologii Dźwięku. Co najważniejsze - nadal żyje i ma się dobrze.


Przyznam, że do momentu wydania w tym roku przez szwajcarski Domzil jego płyty "Studien 5-7", o samym Neukomie nie słyszałem. Powody? Pojawiał się w zasadzie wyłącznie na "składankach" z muzyką współczesną. Jedyne jego "pełnowymiarowe" wydanie sprzed 2011 roku to "Studie 18" - muzyczna kontemplacja reguły złotego podziału, dostępna jako DVD 5.1. Taka forma znakomicie ogranicza liczbę potencjalnych słuchaczy, choć samych dźwięków można pobrać za free w całości na http://www.domizil.ch/releases/d25/d25.html - tam też pobierzemy booklet tłumaczący zamysł, jaki towarzyszy każdej kompozycji. Gorąco polecam, nawet w tak upośledzonym formacie jak mp3.

Co do "Studien 5-7" - podobno zostało zrealizowane w latach 92-96 przy użyciu języka Csound (język programowania muzycznego) na Atari ST. Nie wiem, na ile wierzyć tym informacjom (pochodzącym ze strony samego Domzil), ponieważ efekty, które możemy usłyszeć na płycie, zrywają beret swoją precyzją i głębią wykonania. Hałasom towarzyszą przejmujące efekty echa, dźwięki oscylują od niezwykle czystych po przyzwoicie brudne, a całość co chwila ulega metamorfozom poprzez nagłe (choć nie denerwujące) wprowadzanie nowych motywów. Splendid.

Wracam do PowerPointa,
PEO

sobota, 12 listopada 2011

Patrice & Friends "Cashmere Sheets"

Ostatnia moda na darmowe rozpowszechnianie muzyki w sieci bardzo mi się podoba. Album Patrice & Friends "Cashmere Sheets" jest dostępny do ściągnięcia na zasadzie "dajesz ile chcesz" ze strony http://sulk-records.bandcamp.com/album/cashmere-sheets. Dałem im funciaka, choć zasługują na więcej - jeżeli wznowią CD (wydane we wrześniu w małym nakładzie, już wyczerpanym), to przysponsoruję ich dodatkowo zakupem. Na teraz - do pobrania z ich strony są w zasadzie wszystkie popularne obecnie formaty, włącznie z bezstratnym FLAC. 

Patrice & Friends to Paul Lynch z Londynu. Muzyka na "Cashmere sheets" to juke w nowym wykonaniu - bardzo ciekawa hybryda footworku i disco lat 80'tych. Znajdziemy tu wiele motywów, z którymi zaznajomiło nas już Planet Mu (mam na myśli pozycje takich DJów jak Nate, Roc, czy Diamond). Wszystko jest jednak podane z mniej "poszarpanymi" wokalami - tam, gdzie przedstawiciele sceny chicagowskiej "tną" głos na plasterki i szybko zapętlają, Lynch woli użyć fragmentów w całości. Jeżeli już próbuje się z klasycznym podejściem ("You Know How To", albo "Gasp", w któym możemy zobaczyć Monikę Vitti), efekty są równie doskonałe.

Aż pięć utworów z albumu ma klipy na youtube - wrzucam poniżej, warto się zapoznać. Jak dla mnie - rewelacja. 

 
 

Miłego słuchania,
PEO

niedziela, 30 października 2011

Oddychaj głęboko - Aérea Negrot – "Arabxilla" (BPitch Control, 2011)

Debiutancka płyta pochodzącej z Caracas Aérei Negrot  to rodzaj osobistego pamiętnika. Negrot po wydaniu dwóch winylowych 12' zrealizowała „pełnometrażowy” album, który niczym w soczewce ukazuje drogę muzyczną i życiową artystki. Aérea (prawdziwe nazwisko Danielle Gallegos, ur. 1980) pochodzi z rodziny tancerzy, choć babcia zaraża też wnuczkę miłością do opery. Negrot śpiewa w chórze, lecz niespokojny duch każe  jej szukać dalej. Wyrusza w świat, a jej droga wiedzie przez Porto, Hagę i Londyn, gdzie studiuje w Centre of Contemporary Music.  Kilka lat temu trafia do Berlina, który okazuje się jej miastem docelowym. Tu zajmuje się tańcem eksperymentalnym, a na życie zarabia pracując w sklepie z meblami. Klimat Berlina konkretyzuje plany. Negrot współpracuje z Hercules & Love Affair. Przygotowuje także materiał na płytę, podejmując się niełatwego zadania. Artystka chce połączyć elektroniczny pop z intymnymi, osobistymi tekstami, korzystając jednocześnie z szerokiej palety „nowych” brzmień. Nieocenioną pomoc producencką zapewni Tobias Freund, znany chociażby z Sieg Über Die Sonne czy świetnej, tegorocznej płyty „Leaning Over Backwards”.

„Arabxilla” zaczyna się niczym płyta Laurie Anderson, by w tytułowanym kawałku, zmysłowym i ciekawym rytmicznie, odesłać nas do nieśmiertelnej Grace Jones. „Todeloo” atakuje parkietowym zacięciem oraz elektro-housowym brzmieniem. Każdy kolejny utwór prezentuje inne oblicze wokalne Wenezuelki. Duża skala głosu, a tym samym liczne możliwości interpretacyjne powodują, że Negrot równie sugestywnie wypada w przypominającym o Ellen Allien utworze „Please Move To…” , niemieckim, stylizowanym na lata 30. „Berlin” czy quasi operowym „Proll-Og”. Niektórzy mówią językami, a Aérea Negrot nimi śpiewa. Potrafi zaskakująco łamać rytmy (techstepowe, mroczne „Breathe Deeply”) i jednocześnie łatwo trafiać w serce emocjonalną elektroniką („It’s Lover, Love”). Negrot ma jeszcze jedno, coś, czego ciężko się nauczyć (choć z pewnością klasyczne wykształcenie artystki jest i tu przydatne). Ma w DNA talent do komponowania melodii. Właściwie każdy kawałek z płyty zostaje w głowie już po pierwszym przesłuchaniu. Jeśli się wraca to już namiętnie. Zastosowana elektronika, rozwiązania brzmieniowe i rytmiczne nie są na szczęście przeładowane aranżacyjnie (co np. często dolegało twórcom spod znaku tzw. inteligentnego techno). Prostota jest tu siłą, klarowność brzmień osiąga momentami temperaturę celnego klubowego minimalu, by po chwili zaskoczyć piękną piosenkową wrażliwością. 

Aérea Negrot to artystka o pozornie wielu twarzach. Jak sama mówi, chce łączyć klasykę z estetyką techno - wielbi zarówno legendarną Ymę Sumac, jak i najnowsze parkietowe produkcje. Będąc obywatelką świata, tworzy muzykę eklektyczną, ale o dziwo także autorską. Szczerość tekstów, osobowość muzyczna i niebanalny głos tworzą łatwo rozpoznawalną mieszankę. Właśnie takich dźwięków powinniśmy słuchać w komercyjnych radiach (zapraszam do niekomercyjnego radia sitka) . Pop na miarę wynalezienia grafenu. (8 uszu na 10 możliwych)

poniżej dwa teledyski z utworami, które nie znalazły się na płycie i próbka tanecznego talentu pani Negrot













gastromat

środa, 19 października 2011

Okularnik z Holandii czyli Legowelt (Malakser 28)

Niniejszym pozwolę sobie popełnić małą prywatę na tym blogu i zaprosić chętnych na pierwszy Malakser po wakacjach w radiu sitka, moją audycję autorską, czwartek od 20 do 22. A bohaterem tej audycji jest Legowelt - okularnik z Holandii, maniakalnie kolekcjonujący stare syntezatory. I na tych syntezatorach bardzo płodnie tworzący, od lat już kilkunastu.

Może tego po nim nie widać, ale to gigant muzyki elektronicznej
Jednym z powodów wyboru bohatera audycji, było wydanie przez Danny'ego Wolfersa (Legowelt) nowej płyty długogrającej, którą on sam stawia w opozycji do współczesnego "rozmemłanego" techno. Płyta została nagrana na tanich, zamierzenie kiepskich syntezatorach i to raczej technikami rodem z domowego HiFi a nie ze studia, stąd jej tytuł - Teac Life. TEAC VHX to magnetofon kasetowy, na którym Wolfers nagrał tę płytę w systemie DOLBY C. Efekt moim zdaniem osiągnął znakomity. Oczywiście brzmienie jest retro, ale retro to smakowite, rodem z Detroit wczesnych lat 80-tych. Album dostępny jest za darmo (datki mile widziane), a ściągnąć go można tutaj: Legowelt - Teac Life.
A teraz do posłuchania i pooglądania.
Disco Rout - jedyny chyba wielki hit Legowelta i miły filmik do niego, lekko kraftwerkowski w swojej stylizacji.

A teraz mały horror do utworu Equestrian 707.


I na zakończenie Smackos - jedno z wielu wcieleń Wolfersa. Opowieść o poszukiwaniach Big Foota.

Zapraszam serdecznie na audycję.

amore

p.s. dorzucam jeszcze ciekawy wywiad z Legoweltem, który ukazał się lata temu w niemieckim multimedialnym piśmie Slices

czwartek, 13 października 2011

Trzy rzeczy, które mogliście pominąć, a nie powinniście

Trzy ciekawe rzeczy z 2011 r., o których warto wiedzieć:

1. Seth Horvitz "Eight Studies For Automatic Piano".
Płyta wydana w minimalistyczny sposób (jak to z reguły bywa na Line), jednak bardzo kompleksowo rozpisana w sieci. Do ściągnięcia mamy "A listener's guide", rozkładający album na czynniki pierwsze. Dostępny pod poniższym adresem:
http://www.lineimprint.com/eightstudies.pdf
Oglądanie graficznego zapisu kompozycji i jednoczesne ich słuchanie to przyjemność, którą muszę się z Wami podzielić.

 Pierwsze ~1:30 ze "Study No. 2: An Approximate Series Of Approximate Harmonic Series"

...oraz kompozycja w całości

2. Shabazz Palaces "Black Up"
Czyli rap zagościł w SubPop. Zanim album pokazał się w Europie, pełna wersja była do słuchania i oglądania na youtube - wrzucona przez sam label. Gratulacje za ten ruch. Proponuję wsłuchać się w efekty echa, które na pierwszym utworze dokładane są do każdej kończonej frazy. Przypomina mi to cyzelowanie każdego gradientu i każdego cienia podczas tworzenia grafiki - mało kto świadomie zwróci uwagę na konkretny efekt, ale że ogólnie jest dobrze, łatwo zauważyć.

Pełny album "Black Up"

3. Staring Into The Sun (Sublime Frequencies)
Po słabym "My Friend Rain", nowe DVD od Sublime Frequencies kładzie na łopatki. Etiopia, 13 plemion, bardzo duża różnorodność muzyki. Trzy szybkie wrzutki, czyli:

Oficjalna reklama...
(niestety - tylko Vimeo, więc nie mogę wkleić poprawnie)

Mój ulubiony fragment 
(sorry za napis przez środek, ale wycinałem shareware'owym programem, jak widać)

A na koniec coś dla wytrwałych i ciekawskich, czyli wywiad z reżyserką (Olivia Wyatt)

I pozdro,
PEO

środa, 12 października 2011

Dziwne dźwięki z Lancaster - Miles - Facets (Modern Love 2011)

Po części dzięki zbiegowi okoliczności, po części dzięki świadomej decyzji, ostatnimi czasy powróciłem do chwalebnego nawyku kupowania płyt na winylu. Po przerwie niezbyt długiej, ale i tak za długiej. Jednym z pierwszych nabytków na "nowej drodze" był niejaki Miles, epka pod tytułem Facets, wydana przez Modern Love z Manchesteru. Z pięknym stadem krów przy wodopoju(?) na okładce.

Modern Love jest od jakiegoś jedną z moich ulubionych wytwórni. Może ich katalog nie jest wybitnie długi, ale zawsze są to rzeczy najwyższej jakości. Powiązana ze sklepem boomkat wytwórnia działa od 2002 roku. Zaletą powiązań ze sklepem internetowym jest to, że wszystkie winylowe edycje można zakupić w postaci plików FLAC, jeśli ktoś preferuje nowoczesne audio.  Artyści wytwórni Modern Love to chociażby Claro Intelecto, Andy Stott
czy Deepchord. Czyli germańskie dub techno zaszczepione na Wyspach. Oraz moi ulubieni Demdike Stare. Najnowsi mistrzowie budowania nastroju grozy na scenie szeroko pojętego "około techno." Również w jakimś sensie wyrastający z germańskiej tradycji muzki elektronicznej, ale określani czasem jako "muzyka fimowa". Połowa Demdike Stare to Miles Whittaker, czyli bohater tej notki.
Miles zgłębia rejony bardziej zbliżone do dub techno, a nawet momentami dubstepu niż jego macierzysty projekt. Jest mrocznie, jak można się spodziewać, ale inny to mrok niż u Demdike Stare. Mrok to budowany trochę odmiennymi środkami. Dub techno i ambient to jest to, co przychodzi tu na myśl. Bardziej Kolonia/Berlin niż Lancaster/Manchester. Porównanie z Gas nasuwa się samo w niektórych momentach płyty, jednak nie jest to zarzut plagiatu. Raczej docenienie szlachetnej inspiracji, będącej bezsprzecznym klasykiem. Coś jakby w Lancaster nagle wyrósł Königsforst, las w Kolonii, w którym młody Wolfgang Voigt eksperymentował z LSD. A potem nazwał jego imieniem jeden ze swoich albumów jako Gas.
Muzykę zawartą na Facets najłatwiej chyba określić jako techno, bo tym ona jest przez
większość czasu. Jednak nie jest to muzyka taneczna, raczej do słuchania na kanapie w domu, z lampką wina lub innego ulubionego trunku i wprowadzania się w mroczny nastrój. Podobnie jak u Demdike Stare, ilość warstw dźwiękowych to uczta dla ucha. Choć warstwy to zbudowane innymi środkami. Bardziej techno środkami. Ale techno to upośledzone w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Mocno spowolnione i "wydziwnione", a takiego techno większość parkietów nie lubi.
Drugim, dla mnie, ważnym tropem, szczególnie na stronie B epki, jest muzyka afrykańska albo tribal techno, jak kto woli. Momentami robi się monumentalnie, ale ciągle równie mrocznie jak wcześniej. A może nawet bardziej. Płyta trwa zaledwie 27 minut, a przez swoją gęstość i różnorodność brzmieniową dostarcza tyle satysfakcji co siedemdziesięciominutowy album.
Na koniec Miles dokłada jeszcze swego rodzaju industrialem. I koniec wrażeń. Nagle się wszystko urywa.
Warto posłuchać tego pana. I mam nadzieję, że to nie koniec jego działalności solowej. Pod jednym warunkiem - że nie zaniedba Demdike Stare.
A na koniec do pooglądania i posłuchania:

 

amore

sobota, 17 września 2011

Polecanka obrazkowo-muzyczna 2

Electro-punkowy duet Adult. atakuje. Z płyty "Why Bother?" z 2007 roku klipowy killer o przewrotnym tytule, czyli "I Feel Worse When I'm with You".



Adult. "robi" również w filmie, a horrory (oczywiście eksperymentalne) to ich specjalność. Poniżej trailery.

Adult. horrory 


Pozostajemy w krainie grozy. Tym razem jednak całkowicie realnej. Australijscy pionerzy industrialu Socialistisches Patienten Kollektiv (SPK) w klasycznym kawałku "Wars Of Islam". Polecam znakomite wydawnictwo dvd "Despair". Tylko dla widzów o słabych nerwach i kaprawych oczach.




A teraz idziemy do lasu zobaczyć bezchmurne niebo. Z najnowszej płyty Amerykanina Brendana Angelidesa aka Eskmo wydanej w zasłużonej Ninja Tune.




Hauschka to pseudonim Volkera Bertelmanna, pochodzącego z Düsseldorfu pianisty i kompozytora. Właśnie masuje moje uszy najnosza płyta "Salon Des Amateurs", zrealizowana w wytwórni 130701, sublabelu FatCat Records. Poniżej poszukiwanie klucza i utwór "Children" z albumu "Foreign Landscapes".




Hauschka w nowoczesny i przyjazny uszom sposób preparuje fortepian.








polecał gastromat



piątek, 9 września 2011

Oorutaichi – Cosmic Coco, Singing For A Billion Imu's Hearty Pi (Out One Disc, 2011)



Obcowanie z Japonią i jej kulturą może być często zderzeniem ze ścianą. W wielu przypadkach zrozumienie (jakkolwiek to sobie definiujemy) tego kraju przychodzi po wielu próbach, miesiącach, latach. Kultura, obyczajowość, a idąc dalej sztuki plastyczne, teatr czy kino często wymagają zanurzenia po szyję. Jednocześnie od lat widać asymilację i swoiste przetwarzanie przez samych Japończyków tego, co przychodzi z zewnątrz. Muzyka w dobie Internetu i komputerów potrafi ukazać to specyficzne, obopólne przenikanie znakomicie. Jednym z japońskich twórców, którzy mogą śmiało nazwać się dźwiękowymi „obywatelami świata” jest Oorutaichi. Za tym pseudonimem kryje się urodzony w 1979 w Osace Taichi Moriguchi. Od młodych lat zafascynowany twórczością The Residents, The Doors czy Aphex Twina szybko pojawił się w światku muzycznym Osaki. Zaczął występować w 1999, a pierwsza długogrająca płyta - “Yori Yoyo” - ujrzała światło dzienne w 2003 . Oprócz solowej działalności brał udział w wielu muzycznych kolaboracjach (Urichipangoon, Obakejaa), jak również remiksował (Shugo Tokumaru, Lucky Dragons). 

 
„Cosmic Coco, Singing For A Billion Imu's Hearty Pi” – taki tytuł mógł powstać tylko w głowie szalonego Japończyka. Wydana w małym tokijskim labelu Out One Disc płyta zaskakuje mnogością pomysłów. Oorutaichi swobodnie porusza się po wszelkich odmianach muzycznej elektroniki łącząc popową wrażliwość z umiłowaniem do eksperymentu. Płyta zaczyna się niczym zapomniana sesja Animal Collective lub Panda Bear, by po chwili podryfować w połamane electro brzmienia zderzone z delikatną emotroniką. Dziwne popowo-afrykańskie klimaty „Shiny Foot Square Dance” korespondują z wpływami melodyki i rytmiki japońskiej („Coco” niczym z płyt Tujiko Noriko czy liryczne „Merry Ether Party” z podkładem przypominającym magików z Asa-Chang & Junray). Elektroniczne, przetworzone autorsko brzmienia, ciągotki do rytmicznych nowalijek i intrygujące wokalizy („Vofaguela”) tworzą jedyny z swoim rodzaju patchwork stylistyczny.  Inteligentne electro, post rock, bitowe odwołania do spuścizny kraut-rocka  i avant-popowa melodyjność to nie jedyne z możliwych tropów. Słychać echa Mouse On Mars, Battles, OOIOO, tropikalnego El Guincho, Four Tet czy zwariowanego Dana Deacona. Co zaskakujące ta muzyczna hybryda broni się koherentnością brzmienia, piosenkową lekkością i kompozycyjnym talentem Oorutaichiego. Na dodatek dostajemy remiksy Yamatsuka Eye z Boredoms i znanego z Ninja Tune Daedelusa. 

Płyta Japończyka to dowód, że inteligentne korzystanie ze znanych brzmień może dać całkiem nieprzewidywalny efekt. Dla Oorutaichiego nie ma dźwięków zakazanych i pomysłów niewartych spróbowania. Słychać nie tylko myśl muzyczną, ale i czystą przyjemność „klejenia” kolejnych utworów. Ktoś nazwał tę dźwiękową „zabawę” ethno-futurist-electro-landem absorbującym wszystko co nowe. Ja w takim landzie czuję się znakomicie. (7 uszu na 10 możliwych)


videoklip Sojiro Kamataniego


 
Oorutaichi współpracuje także z tancerką Masako Yasumoto. Poniżej próbka jej  talentu.





gastromat


piątek, 2 września 2011

Miły młody człowiek - Nicolas Jaar - Space Is Only Noise (Circus Company, 2011)

Zaczęło się (dla mnie) w zeszłym, 2010 roku. Szperając w poszukiwaniu materiałów do audycji o francuskiej wytwórni Circus Company, natrafiłem na EPkę o dowcipnym tytule Marks & Angles, z okładką-kolażem w stylu radzieckich konstruktywistów, z Marksem i Engelsem brykającymi wesoło na miniaturowych konikach pomiędzy geometrycznymi figurami. Tytuł płyty przetłumaczyć można jako Znaki i Kąty, co skojarzenie z figurami geometrycznymi nasuwa oczywiście, ale jednocześnie Marks i Engels nasuwają się samorzutnie, szczególnie w naszej części Europy. Dowcipnie. W dobie masowo ściąganych mp3 zapomina się często jak ważna i piękna bywa okładka płyty. W moich notkach tutaj będę starał się nie tylko muzykę ciekawą prezentować, ale i ciekawą grafikę z muzyką tą powiązaną. Dobrze, że póki płyta winylowa żyje, sztuka tworzenia Okładek nie ginie.

Jak tytuł notki wskazuje Nikolas Jaar stary nie jest. Rok urodzenia 1990, jakby się bardzo uprzeć to pewnie jego ojcem mógłbym być. Miejsce urodzenia – Nowy Jork, ale uwaga, potem dorastał w Chile. Może to być kluczem do jego twórczości. Nie w tym sensie, że jakieś latynoskie wpływy da się odczuć w tej muzyce. Chodzi o to, że Chile w ostatnich latach wydaje jednych z najciekawszych twórców muzyki „do tańca”. Dość wspomnieć Boskiego Ricarda, Luciano czy Matiasa Aguayo. Każdy z nich posiada swój specyficzny styl odstający od dokonań Północnoamerykanów czy Europejczyków.
Nasz młody Nikolas bardzo romantyczną duszę posiada. Pianinka,  czasem jakieś saksofony, delikatny, dość powolny bit i zmysłowy wokal – można by się spodziewać jednego wielkiego kiczu po tym krótkim opisie. Ale nie, nasz młody człowiek przyrządza z tego kawał świetnej muzyki, innej od tego z czym mogliśmy się spotkać do tej pory na scenie tzw. minimal (oczywiście żaden minimal to już nie jest – pianinka, saksofony – phi – M. Aguayo ironicznie o tym zaśpiewał w utworze Minimal właśnie). Takie techno dla romantycznych chłopców w okularach, którzy wolą ściany podpierać niźli zraszać parkiet potem. Zresztą sam Nikolas chłopcem w okularach oczywiście jest. 

Ale Marks & Angles to był zaledwie wstęp do długogrającej płyty, która ukazała się na samym początku roku 2011 w Circus Company również. Płyta pod tytułem Space is Only Noise, przyznać muszę, zachwyciła mnie i do tej pory zachwyca. Zdecydowany pewniak do zestawień najlepszych płyt roku, chyba że kataklizm jakiś się wydarzy, który przedefiniuje to co do tej pory słyszałem. Młodzik z zaledwie kilkoma EPkami na koncie wydający dojrzały, spójny i niewtórny album to rzadkość. Mikołaj Słój (jak go pieszczotliwie z kolegą nazwaliśmy, niezbyt dosłownie tłumacząc nazwisko) kontunuuje i rozwija na albumie pomysły z Marks & Angles. A więc delikatny „minimal”, z wtrętami żywych instrumentów, bardzo nastrojowo, no i oczywiście praca głosem. Czasem głos artykułuje słowa, czasem jest to abstrakcja  – na przykład utwór Keep Me There – moja małżonka twierdzi, że młody człowiek zrzyna tutaj z B. McFerrina ale ja się z nią nie zgadzam :) Do tego bywa, że twórca dorzuci strzępy rozmów z jakichś starych filmów, albo wsampluje dźwięki płynącej wody czy trochę field recordingów i jest. Wygląda banalnie, ale brzmi niecodziennie. Po tym znać dobrze zapowiadającego się artystę, który jak dobry kucharz z kilku banalnych składników potrafi stworzyć wyrafinowaną potrawę. Ja będę śledził dokonania naszego miłego młodego człowieka i jestem pewny, że Space is Only Noise to nie jest jego ostatnie słowo.
  
amore 

wtorek, 30 sierpnia 2011

Polecanka obrazkowo-muzyczna

W oczekiwaniu na nową płytę szalonego Amerykanina. Dan Deacon i jego "Big Big Big Big Big". 




Francuski Aufgang to trio, które wydało do tej pory jeden album . Pora na następny. Delikatna elektronika spotyka się z motywami klasycznymi. Trochę ambitnie i trochę niekoniecznie. Klip dla wszystkich co w korporacjach ...





"In the future, Recycling is murder". Africa HiTech i ich pierwsza płyta dla zasłużonego Warpa. Patchwork stylistyczny i dowód, że roboty mogą inspirować.



"Widownia jest bardzo elegancka. Nigdy nie gwiżdże w trakcie wykonywania moich utworów, tylko zawsze po" - powiedział John Cage o publiczności "Warszawskiej Jesieni". Zatem deko XX-wiecznej klasyki, czyli Suite for Toy Piano (1948) w wykonaniu Phyllis Chen.



polecał gastromat

poniedziałek, 15 sierpnia 2011

The Ex - Catch My Shoe (Ex Records, 2010)


Słuchając dużej „ilości” muzyki  mam często codzienny przesyt.  Kolejna płyta ląduje na uszach i nie wnosi nic oprócz bycia przyzwoitą, bądź deko ciekawą. Mijają dni i niewiele się dzieje. Na szczęście taki spleen zawsze się kiedyś kończy. Taką to funkcję odegrała najnowsza, długogrająca płyta niestrudzonych The Ex. „Catch my shoe” ukazało się we wrześniu ubiegłego roku, oczywiście wydane w ich własnej wytwórni Ex Records. 

Niezależność to drugie imię członków tej holenderskiej załogi.  „Nie jesteśmy idealistami ani outsiderami – jesteśmy realistami”  - powiedział w jednym z wywiadów GW Sok. Od jakiegoś czasu nie ma już cytowanego wieloletniego wokalisty w zespole. Zastąpił  go młody Arnold de Boer. Przekaz jednak pozostał bez zmian. Działać samodzielnie, wydawać na własnych zasadach, tym samym nie tracąc kontroli nad graną muzyką. Punkowo-hardcorowa idea DIY odnajduje się znakomicie w XXI wieku. Nie chodzi tylko o podejście, sposób dystrybucji i bycie zespołem. Od lat chodzi o muzykę. I to w najróżniejszych odcieniach.  Członkowie The Ex właściwie od początku grywają również w innych bandach lub w różnorodnych konfiguracjach muzycznych. Od współpracy z niezapomnianym Tomem Corą, liczne kolaboracje z muzykami sceny improwizowanej oraz jazzowej i freejazzowej (Roof, Han Bennink, Mats Gustafsson, Ken Vandermark) po niezwykłą symbiozę z muzyką afrykańską (nagrania z Etiopczykiem Getatchewem Mekurią). Wszystkie te doświadczenia można odnaleźć we wciąż ewoluującym brzmieniu The Ex. I co szczególnie godne podziwu – brzmieniu wciąż łatwo rozpoznawalnemu.

 Już w otwierającym płytę „Maybe I Was The Pilot” (osobiście wiem, że pilotem nigdy nie będę) gitarowy riff jest trawestacją piosenki ugandyjskiego muzyka Iganitiyo Ekacholi. Jednocześnie jest niezwykle energetyczny, noisowo-rockowy z domieszką dęciaków i piorunującym zakończeniem. Dalej jest równie dobrze, a może nawet i lepiej. „Double Order” i „Keep On Walking” to przykłady wspaniałej pracy sekcji rytmicznej, „rozjechanych” dialogów gitarowych oraz celnych wokaliz Arnolda de Boera. W przejmującym „Cold Weather Is Back” wracają instrumenty dęte, a melodyczność łączy się z fragmentami szalonej gitarowej improwizacji. „Bicycle Illusion” otwiera długie intro o wyraźnie afrykańskim rodowodzie, a czysty, niemalże młodzieńczy wokal (bez aranżacyjnych domieszek) idealnie koresponduje z partiami gitarowymi. „Eoleyo” to popis Katrin Ex, wieloletniej perkusistki i wokalistki The Ex. Jej niebywałe wyczucie rytmiczne, specyficzny szkielet nadawany utworom zespołu, czerpanie z muzyki etnicznej to znak firmowy od lat. Moja cicha bohaterka znów przemyciła swój wokal, a „Eoleyo” należy do najbardziej energetycznych utworów na płycie. Prawdziwa luta to „Tree Float”, mój ulubiony na płycie, gdzie marszowy rytm, ściana gitar, a także melodyka wsparta przewrotnym tekstem osiągają niezwykłą intensywność. „Life Whining” krótko i dosadnie uderza punk-noisem, przypominającym deko estetykę zespołu Shellac. Zamykający „24 Problems” łączy gitarowy mrok z lirycznością i rytmicznym wyrafinowaniem. Płyta, która zostaje od razu, od razu też wraca. 
 
„Catch my shoe” to klasyczne The Ex „podrasowane” nowym gitarzystą i wokalistą. Utwory wydają się momentami bardziej rockowo-noisowe, riffowe. Jeśli nawet jest  to pewnym novum u Holendrów, to jest to rock w najlepszym wydaniu. Brzmienie gitar swoją specyfikę zawdzięcza obecności gitary barytonowej i braku basowej. Po raz pierwszy zespół zastosował też sampler. Właściwie to tylko drobna korekta kursu, bo muzyka The Ex jest rozpoznawalna od pierwszej do ostatniej minuty. Nawet wokal jest momentami charakterystyczne zaaranżowany, przypominający do złudzenia stare gardło GW Soka. Lubię i cenię ich kolektywność, umiejętność grania zespołowego połączonego z indywidualnym rysem każdego z muzyków. Razem, a jednocześnie bez onanizmu instrumentalnego. Słychać przyjemność tworzenia dźwięków i brzmień będących wynikiem współpracy całego organizmu. The Ex to punk-rock z noisowo-improwizującym zacięciem, a jednocześnie prawdziwa rytmiczna i melodyczna maszyna zdolna przenosić muzykę gitarową w nowe rejony. Porywająca muzycznie, posługująca się zarazem klarownym, uniwersalnym językiem dźwięków. Mnie „Catch my shoe” skopało po uszach. Mam siniaki do dziś, ale nie żałuję. (9 uszu na 10 możliwych)

gastromat



W temacie:





Braids - Native Speaker (Flemish Eye, 2011)

Każdy musi jakoś zacząć. A Braids zaczynają bardzo dobrze. Skład grupy to Raphaelle Standell-Preston (wokal, gitara), Austin Tufts (perkusja, wokal), Katie Lee (wokal) i Taylor Smith (gitara basowa, perkusja, wokal). Pochodzą z Calgary. Jeszcze w liceum (kanadyjskim jego odpowiedniku) założyli zespół The Neighbourhood Council i wydali jedną EPkę. Potem przenieśli się do Montrealu i zmienili nazwę zespołu na Braids. Mieli wtedy 18 lat, a efektem ich pracy jest wydany w styczniu tego roku album "Native Speaker".

W internecie można znaleźć o nich sporo materiału - w recenzjach padają częste porównania do Animal Collective, których "Merriweather Post Pavilion" było moim osobistym "Best of 2009". Najczęściej porównania są negatywne, na zasadzie "płyty na tym poziomie Animale nagrywali w latach, kiedy wydali „Feels"... co jest o tyle ciekawe, że był to 6-ty album Animal Collective, wydany 5 lat po debiutanckim "Spirit They're Gone, Spirit They've Vanished" z 2000 roku. Powiedziałbym, że 5 lat to dużo czasu, szczególnie jak ma się ich 20-cia. Portner, Lennox, Weitz i Dibb mają teraz mniej więcej tyle samo lat co ja, czyli są starsi od Braids o dychę...

Ale mniejsza o matematykę, sama muzyka Braids jest rzeczywiście do Animali bardzo zbliżona stylistycznie. Braids w podobny sposób przetwarzają głos, zapewne Auto-tune był tu intensywnie wykorzystywany (proponuję dla porównania utworów z CD, nastawić sobie te same kawałki w wersji live np. na Youtube). Skojarzenie muzyczne z nieco innej strony to Julianna Barwick i jej album "The Magic Place" - tam również echa i pogłosy były głównym daniem.

Chyba podstawowym zarzutem, jaki można postawić debiutowi Braids, to fakt, że nie odkrywają nic nowego. Znajdziemy u nich wszystko to, co już gdzieś wcześniej słyszeliśmy, podane ponownie, bez specjalnych modyfikacji, w przyjemnej dla ucha oprawie. Ciekaw jestem, w którym kierunku dalej pójdzie ten zespół - obawiam się, że z płyty na płytę będą coraz bardziej popowi... Obym się mylił!

PEO




W temacie:

Oficjalny klip "Plath Heart" na youtube.com